• Autor
  • Południk zerowy
  • Gdzie byłem
    • Afryka
      • Egipt
    • Azja
      • Hong Kong
      • Indie
      • Tajlandia
      • Turcja
      • Zjednoczone Emiraty Arabskie
    • Europa
      • Luksemburg
  • Dla fanów futbolu
  • Kontakt
Facebook Twitter
  • Autor
  • Południk zerowy
  • Gdzie byłem
    • Afryka
      • Egipt
    • Azja
      • Hong Kong
      • Indie
      • Tajlandia
      • Turcja
      • Zjednoczone Emiraty Arabskie
    • Europa
      • Luksemburg
  • Dla fanów futbolu
  • Kontakt
Home » Uncategorized » Niesamowita przygoda czyli z Anglii do Polski rowerem
Uncategorized

Niesamowita przygoda czyli z Anglii do Polski rowerem

Adam Luty 2, 2019 Leave a Comment 467 Views

Niesamowita przygoda czyli z Anglii do Polski rowerem

 

Wyprawa ta chodziła mi po głowie od dłuższego czasu, a ponieważ jestem wielkim fanem Reprezentacji Polski w piłce nożnej i kiedy pod koniec 2015 roku wiedziałem że awansujemy do zbliżających się Mistrzostw Europy rozgrywanych w 2016 roku we Francji pomyślałem, że właśnie nadarza się idealny moment na zrealizowanie mojego celu a przy okazji przeżycie świetnych chwil podczas Euro. Do ostatnich tygodni się wahałem. Nie wiedziałem czy dam radę, zastanawiałem się czy to na pewno dobry pomysł, aż w końcu jakieś 3-4 tygodnie przed pierwszym meczem powiedziałem sobie – jeśli nie teraz to nigdy! Kiedy kilka dni później udało mi się kupić pierwszy bilet na mecz Polaków wiedziałem, że nie ma już odwrotu. Jadę na Euro!

Plan minimum jaki sobie założyłem wyglądał następująco – trzydniowa wycieczka rowerowa z Londynu do Paryża, następnie zwiedzanie miasta, mecz Polska-Niemcy rozgrywany na Stade de France i decyzja co dalej, choć w głowie przyświecał mi tylko jeden cel i kierunek – Polska. Potem z kolei pomyślałem że szkoda trochę jechać taki kawał drogi i zobaczyć tylko jeden mecz, a że bilety na kolejny, trzeci mecz Polaków z Ukrainą kosztowały stosunkowo niewiele, długo się nie zastanawiając nabyłem wejściówkę rownież na ten mecz. Tutaj tylko pojawił się pewien problem, mianowicie mecz ten rozgrywany był zaledwie kilka dni później w Marsylii, a więc zupełnie nie po drodze. Lecz jeden problem to nie problem. Zarezerwowałem nocleg w stolicy Francji jednocześnie upewniając się że będzie możliwość przechować tam rower na kilka dni, a do Marsylii postanowiłem że wybiorę się autokarem. Następnie oddałem rower na serwis jednocześnie kupując wszystkie niezbędne rzeczy do podróży aż w końcu nadszedł dzień wyjazdu. No to w drogę!

Pierwszy etap poszedł bardzo sprawnie. Wyjechałem z domu z Hampton w zachodnim Londynie wczesnym popołudniem by złapać nocny prom z Newhaven do Dieppe w północnej Francji i zaledwie 6 godzin później byłem juz na miejscu. Trochę przed czasem a więc miałem chwilę na kolację na plaży, piwko w lokalnym pubie na dobry sen no i pora była kierować się do portu, gdzie chwilę później miała miejsce dość zabawna sytuacja. Okazało się że nie tylko ja będę przeprawiał się z rowerem na drugą stronę kanału. Na miejscu były już dwie grupy kilkuosobowe a chwilę później dołączyła jeszcze jedna, w sumie było nas kilkanaście osób. Wszyscy w oryginalnych strojach kolarskich, z profesjonalnymi rowerami, kamerami na kaskach itd. No i byłem ja z moim rowerkiem:) Jako że było tamtego wieczoru na prawdę zimno, chwilę wcześniej wciągnąłem na siebie niemal wszystko co miałem do ubrania. Wyglądałem trochę jak uchodźca, tylko podróżujący nie w tą stronę:) Z początku dziwnie się patrzyli ale po chwili zagadałem i okazało się że wszyscy jedziemy do Paryża a więc miałem towarzystwo. Na promie juz nie było tak dobrze. W planach miałem przespać całą, sześciogodzinną podróż, by nieco zregenerować siły na dalszą część wyprawy już po stronie francuskiej. Nie wiem czy to z wrażenia ale ledwo co zmrużyłem oko a już byliśmy na miejscu. Francja przywitała nas deszczem. Zmęczony i niewyspany zjechałem z promu i pedałowałem za resztą, aż w pewnym momencie stwierdziłem że nie ma sensu się męczyć. Postanowiłem zboczyć nieco z trasy i pojechać do Rouen, gdzie międzyczasie zarezerwowałem sobie nocleg. Pożegnałem się z resztą grupy i kilka godzin później byłem już na miejscu. Rouen to piękne miasto w północnej Francji, lecz niewiele miałem czasu a tym bardziej sił na zwiedzanie. Marzyło mi się tylko wygodne łóżko by odespać poprzednią noc. Następnego dnia nieco się wypogodziło a ja ruszyłem w stronę Paryża. Podróż przebiegła bez żadnych problemów aż do jednego feralnego momentu. Będąc już na przedmieściach Paryża, jadąc z lekkiej górki, ze sporą prędkością nie zauważyłem małej dziury w drodze. Wpadłem w nią, a rower z całym moim, około 40 kg bagażem, momentalnie poszedł w górę, a ja poleciałem przez kierownicę i uderzyłem głową w jezdnię. Na moment straciłem świadomość. Nie wiedziałem gdzie jestem, dokąd jadę i po co. Przypadkowi przechodni pomogli mi wstać i wezwali pogotowie. Chwilę później byłem już w szpitalu. Z każdą minutą dochodziłem do siebie i powoli zacząłem sobie wszystko przypominać. W szpitalu spędziłem blisko 6 godzin, lecz po opatrzeniu rany na twarzy i zrobieniu kilku prześwietleń wypuścili mnie. Była 1 w nocy, a ja musiałem dostać się jakoś do centrum Paryża. Po raz pierwszy w życiu bałem się wsiąść na rower, lecz nie było innego wyjścia. Myślałem że to będzie koniec wyprawy, ale skończyło się na strachu i sporej bliźnie na twarzy, która na całe szczęście towarzyszyła mi tylko przez miesiąc:) Następnego dnia było juz ok, no może z wyjątkiem padającego przez cały dzień deszczu. Tego dnia przenosiłem się do innego, typowego hostelu dla rowerzystów, który znajdował się w północnym Paryżu, niedaleko Stade de France, gdzie właśnie tego dnia rozgrywaliśmy mecz z Niemcami. Jako że miałem kilka godzin do zabicia wsiadłem na rower i w koszulce reprezentacji postanowiłem zrobić sobie wycieczkę rowerową po Paryżu. Jak już wcześniej wspomniałem był to dzień meczu i mimo padającego deszczu na ulicach Paryża było mnóstwo naszych rodaków. Wiele osób machało, pozdrawiało. Mówili – patrzcie Lewy na rowerze, pytając skąd przyjechałem.

W końcu przyszedł czas meczu. Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, Stade de France w Paryżu, mecz Polska-Niemcy i szczęśliwy( dla Niemców oczywiście:)) bezbramkowy remis. Jako dziecko nawet nie marzyłem o takich meczach i nie sądziłem że kiedykolwiek będę miał szanse zobaczyć taki mecz na żywo.

Następnego dnia wieczorem byłem już w autokarze do Marsylii, na kolejny mecz Polaków, lecz same mecze, jak i również całe mistrzostwa opiszę innym razem. Przez kilka dni spędzonych nad południowym wybrzeżem Francji odpocząłem od roweru, zwłaszcza mentalnie. Zwiedzałem miasto, relaksowałem się na plaży, a wieczorami była juz tylko piłka:)

A więc po totalnym resecie i powrocie do Paryża z dużą chęcią wsiadłem ponownie na rower i kontynuowałem wycieczkę kierując się w stronę Reims, z cichą nadzieją że to będzie tylko kolejny przystanek w drodze do Polski. Ponownie byłem bardzo podekscytowany:) Od samego początku rozkręciłem się robiąc średnio 120 km dziennie. Pierwsze posiłki spożywane na parkingu przy markecie, pierwsze noce spędzone na dziko pod namiotem i kolejne niepowodzenia na trasie. Czułem że właśnie od tego momentu zaczęła się prawdziwa wyprawa:) Pokonywałem kolejne kilometry, mierząc się z różnymi przeciwnościami, a tych było całkiem sporo. A to brakowało wody lub jedzenia, sklepu natomiast ani widu ani słychu, a to kapcia złapałem, a to bateria w telefonie prawie rozładowana, a to deszczem jebło. Co chwilę coś, ale to się nazywa przygoda, dobrze wiedziałem na co się pisze. Podobne zdarzenie miałem w miejscowości Le Charmel, kilka godzin jazdy od Reims. Zatrzymałem się przy pewnym gospodarzu i spytałem czy była by możliwość trochę podładować telefon. Spodziewałem się że nie będzie to łatwa sprawa ponieważ Francuzi na ogół nie mówią albo nie lubią mówić po angielsku, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, więc pokazałem rozładowany telefon i na migi wytłumaczyłem o co chodzi. Reakcją byłem bardzo mile zaskoczony. Gość z uśmiechem zaprosił mnie do domu, podał butelkę wody, jednocześnie ładując telefon. Po chwili zwołał całą rodzinę aby mnie przedstawić i aby dzieci pomogły tłumaczyć na angielski. Chcieli wiedzieć wszystko, skąd jestem, gdzie byłem i dokąd jadę. Potem przyszli sąsiedzi na grilla na który oczywiście dostałem zaproszenie:) Przesympatyczna rodzina. Powiedzieli że jeśli chce to śmiało mogę rozbić namiot u nich w ogrodzie, ale zdecydowałem inaczej i kiedy tylko telefon się naładował, pożegnałem się i ruszałem dalej. Lecz niedługo później zaczęło się robić powoli ciemno  i doszedłem do wniosku że starczy kołowania na dziś. Rozbiłem namiot gdzieś w polu i poszedłem spać. Następnego dnia obudził mnie deszcz. Otwieram zaparowany namiot i z nieba leje, a tu trzeba wstać, zwijać namiot i jechać dalej. Motywacji dodawał mi fakt że był to dzień meczu ze Szwajcarami o ćwierćfinał Euro! Musiałem dostać się jak najszybciej do Reims gdzie miałem zarezerwowany juz hotel z własnym tv w pokoju, a co! Meczu nie mogłem przegapić a trochę luksusu się również należało:) Dotarłem na miejsce dosyć późno, więc szybki prysznic, obiad, zaopatrzenie w zestaw meczowy i kibicujemy naszym! Po dwóch ostatnich meczach które widziałem na żywo tym razem przyszło mi oglądać mecz samemu w hotelu. Cóż to był za mecz! Awansowaliśmy po rzutach karnych a ja ze łzami w oczach powiedziałem sobie że zrobię wszystko abym następnego meczu Polaków nie musiał oglądać w jakimś małym telewizorku tylko znów na żywo!

Następny dzień i kolejne kilometry przebyte na rowerze. Tego dnia nic ciekawego się nie wydarzyło. Wieczorem dotarłem już pod granice belgijską, gdzie w niewielkiej miejscowości, po wspólnym piwku z miejscowymi w lokalnym pubie i chyba najgorszym kebabie jaki w życiu jadłem, rozbiłem namiot przy lesie. Następnego dnia dotarłem do miasta Arlon znajdującego się w poludniowo-wschodniej części Belgii i tym razem znów trochę luksusu. Zarezerwowałem nocleg przez stronę airbnb, którą serdecznie polecam! Miałem swój własny pokój i znów mogłem się wykąpać, o niczym innym nie marzyłem:) Właścicielka domu również była bardzo sympatyczna, podwiozła mnie na stacje skąd złapałem pociąg na jednodniową wycieczkę po Luksemburgu, a następnego dnia zrobiła śniadanie. I znów na rower! Jechałem ta samą trasą co dzień wcześniej pociągiem i tak przez kilka godzin przejechałem jeden z najmniejszych krajów Europy docierając do Szengen, które znajduje się na pograniczu Francji, Luksemburgu i Niemiec.

Tak, dojechałem do kraju naszych zachodnich sąsiadów lecz droga do Polski była wciąż daleka. Tego dnia postanowiłem że pojadę do Merzig, niewielkiego miasta leżącego w zachodniej części Niemiec, lecz gdy już tam dotarłem było wciąż wcześnie, a że miałem tego dnia wyjątkowo dużo siły postanowiłem kontynuować podróż i to był błąd. Miałem nadzieję że znajdę odpowiednie miejsce na rozbicie się, lecz takiego nie widziałem. Widziałem za to na swojej drodze ogromne huty i masę żelastwa jako że przejeżdżałem akurat przez miasto o nazwie Volkingen. Robiło się ciemno i dość nieciekawie. Późnym wieczorem dojechałem do miasta Saarbrucken gdzie cudem udało się zarezerwować jeszcze jakiś niedrogi hotel. Kolejny dzień zaczął się od wielkiego dylematu, ponieważ był to dzień przed meczem z Polski z Portugalią o półfinał Euro. Jeśli chciałem zobaczyć ten mecz na żywo tak jak sobie obiecałem wcześniej, trzeba było działać. Wstałem więc z łózka, spytałem się właścicielki hotelu (oczywiście na migi:)), czy mogę zostawić rower na kilka dni i tak niedługo później byłem już w autokarze do Metz, miasta w północno wschodniej części Francji, skąd kilkanaście godzin później czyli o północy złapałem przez blablacar transport z powrotem do Marsylii, gdzie również graliśmy z Portugalią. Jechałem z grupą Francuzów która na szczęście mówiła po angielsku. Kierowca ledwo co ruszył to odpalił zioło, ale tak jak obiecał zawiózł mnie na miejsce, a więc podróż była całkiem spoko. W międzyczasie skontaktowałem się z Kamilem, jednym z kolegów którego poznałem podczas pierwszej wizyty w Marsylii. On, podobnie jak ja, postanowił wrócić na kolejny mecz naszych i zatrzymał się nawet w tym samym hostelu w którym się poznaliśmy (pozdrawiam Kamil jeśli to czytasz:)). I tak dojechałem również ja. Zmęczony podróżą i nieprzespaną nocą, bez noclegu, bez biletu na mecz, ale za to z mega optymistycznym nastawieniem. Okazało się że jedyne miejsce w hostelu, które było zarazem jednym z najtańszych w całym mieście właśnie ze względu na mecz, kosztuje 100 euro. Mój optymizm nieco zmalał, ale czego nie robi się dla takiego meczu i dla takich przygód. Odespałem poprzednia noc, by parę godzin później ruszyć pod stadion polując na bilety. Trafił się jeden od chłopaków z Chicago za chyba 65 euro, a więc biorąc pod uwagę rangę spotkania nie było tak źle.

Atmosfera była fantastyczna aż do samego meczu, który podobnie jak poprzedni skończył się karnymi, lecz tym razem los uśmiechnął się do drużyny przeciwnej, niestety. Noc w centrum Marsylii nie była już tak wesoła i szalona jak po zwycięstwie nad Ukrainą i awansie Polaków, ale i tak nie żałowałem że zdecydowałem się przyjechać. I tak, następnego dnia znów ruszyłem w kierunku Paryża, skąd znów po nocnej wycieczce autokarem złapałem kolejny do Saarbrucken i znów na rower. Po całej tej podróży, alko wypitym w Marsylii i kolejnej nocy spędzonej w autokarze, nie wiedziałem jak się nazywam. Przejechałem rowerem zaledwie 30 km i znalazłem nocleg u pewnej rodzinki. Ludzie byli na tyle gościnni że pozwolili mi uwaga… wyprać ciuchy, nareszcie! Chyba dzięki temu następnego dnia nabrałem tyle energii że pocisnąłem aż do Mannheim, blisko 150 km. Tego dnia nie obyło się bez awarii. Zauważyłem że mam mało powietrza i zatrzymałem się przy straży pożarnej aby sprężarką dopompować. Trochę przedobrzyłem, lecz nie zauważyłem nic i ruszyłem dalej. Jechało się super szybko, lecz parę godzin później kiedy dosłownie dotarłem do miejsca gdzie miałem zarezerwowany kolejny nocleg, kolo tak jebło ze ludzie powyskakiwali na balkony a jedna babka coś nawet krzyczała spanikowana. Zacząłem się później nad tym zastanawiać, ponieważ wcześniej na przedmieściach widziałem obóz dla uchodźców i kto wie czy tego typu rzeczy jak różne wystrzały to nie jest codzienność w tym mieście. No i tak, następnego dnia, mialem niemały problem. Poszedłem do sklepu rowerowego i okazało się że felgi były tak wygięte że nie dało się nic zrobić, potrzebne było nowe koło, ponieważ było to tylne koło, koszt – 120 ojro. Na szczęście ogarnęli na miejscu i chwilę później znów byłem na drodze.

Kolejny dzień i kolejny rekord, blisko 160 km, lecz tym razem nie było łatwo, wręcz przeciwnie, dopadł mnie mały kryzys kiedy jechałem rowerową drogą z asfaltu, która potem przemieniła się w polną, następnie w małą dróżkę w lesie a na końcu no właśnie.. skończyła się! Trzeba było wracać w upale by wybrać inną trasę i dwie godziny w plecy. Ok godziny 22 dotarłem do miejscowości Schwabisch Hall, gdzie nocowałem. Następnego dnia po przejechaniu ponad 130 km dotarłem do Norynbergi gdzie miałem zamiar spędzić dwa dni i trochę odpocząć. Miasto było ładne, trochę przypominające ulubiony Gdańsk, lecz ludzie w hostelu nieciekawi, więc skoro nie było co robić to nie tracąc czasu, ruszyłem dalej kolejnego dnia.

I tak dotarłem pod samą granice czeską, gdzie postanowiłem że przekimam. Gdzieś na polu było częściowo skoszone zboże, więc idealne miejsce żeby się schować. Rozbiłem namiot, zjadłem, otworzyłem browarka i podziwiałem zachód słońca. Nie interesował mnie już nawet mecz, o który pytałem gdzie można zobaczyć w pobliskim miasteczku, jako że Mistrzostwa Europy wciąż trwały. To była chwila dla mnie:)

Następny dzień zaczął się dość intensywnie, mianowicie obudziły mnie silniki kombajnów. Tak prawdopodobnie pobiłem rekord Guinnessa w zwijaniu namiotu i chwilę później byłem już w Czechach:) Dojechałem do Pilzna, gdzie musiałem zwiedzić browar jednego z moich ulubionych piw, a dzień później byłem juz w Pradze.

Plan był taki żeby stolicę Czech spokojnie zwiedzić, a przy okazji trochę odpocząć. I tak z planowanych dwóch dni odpoczynku zrobiły się cztery. Praga okazała się na tyle ciekawym miastem, a ludzie których miałem okazję poznać tak fajnymi, że postanowiłem zostać nieco dłużej.

 

Jeśli myślicie że cztery dni odpoczynku sprawiły że potem pocisnąłem prosto do Polski, to nic bardziej mylnego. Byłem chyba bardziej zmęczony niż przed przyjazdem do Pragi:) I tak w ciemno, na wszelki wypadek zarezerwowałem sobie tani nocleg gdzieś w środku lasu, blisko granicy z Polską, lecz był to jeden z najcięższych etapów mojej wyprawy. Przez większość czasu padał deszcz, czasami nawet uniemożliwiający jazdę. Często jechałem pod górę i sam byłem coraz bardziej zmęczony, lecz mój charakter i nieustępliwość w dążeniu do celu sprawiła że musiałem dojechać do tego miejsca. I tak po wielogodzinnej jeździe znalazłem się wieczorem w środku lasu. Musiałem zejść z roweru idąc pod górę, a drogę oświetlał mi jedynie telefon którego bateria i tak była prawie na wyczerpaniu, lecz dzwoniąc wcześniej pod numer ‘’hotelu’’ właściciel zapewniał mnie że to jest właściwa droga i że czeka na mnie. O ok. 22.30 dotarłem na miejsce. Ciężko w ogóle było się z gościem porozumieć po angielsku, ale kiedy tylko zorientował się że jestem Polakiem, zaproponował piwko i potem wszystko szło już bardzo sprawnie:) Kolejnego dnia jak rozbujałem się z tej góry to wylądowałem w Polsce. Tak, Polska! Teoretycznie udało się, ale jako że pochodzę z Pomorza, do domu była wciąż daleka droga. Do kraju wjechałem w miejscowości Zawidów, skąd potem kierowałem się w stronę Zgorzelca gdzie zmuszony byłem zatrzymać się na dłużej ponieważ deszcz uniemożliwiał dalszą jazdę. Plan był taki aby zahaczyć o Przystanek Woodstock który odbywał się akurat w Kostrzynie nad Odra i na którym nigdy nie byłem. Tak się złożyło że akurat wtedy był tam mój dobry kolega Bartek, który sam zjechał świat rowerem i tak na prawdę to on zainspirował mnie do tej podróży, lecz deszcz pokrzyżował mi plany aby się spotkać. Sorki Bart za wtedy jeśli to czytasz:) I tak zacząłem kierować się w stronę domu. Podzieliłem sobie trasę na cztery etapy, a więc ze Zgorzelca do Głogowa, potem do Poznania, następnie do Bydgoszczy no i potem byłem juz na ostatniej prostej do domu.

Ostatnie dni były ciężkie. Byłem szczęśliwy że w swoim kraju, z każdym mogłem się bez problemu dogadać, niczego nie brakowało, tylko sił coraz mniej. Ostatnie kilometry przed Bydgoszczą oddychałem już rękawami lecz natomiast, jak kolejnego dnia wstałem i uświadomiłem sobie że to już ostatni dzień i że niedługo będę w domu to zmotywowało mnie to na tyle że przestałem czuć jakikolwiek ból. Nagle przestały nawet przeszkadzać odciski na tyłku, które do tej bolały chyba najbardziej. Po prostu wsiadłem na rower, tak jak robię to każdego ranka jadąc do pracy i jadymy dalej! Kiedy wydawało się że wszystko jest już na dobrej drodze by wkrótce być w domu to postanowiłem zboczyć nieco z trasy i pojechać na skróty. I tak w ten oto sposób, będąc tak blisko domu, pobłądziłem w okolicznych lasach. W dodatku znów zaczął padać deszcz. Myślałem w pewnym momencie, że się rozpłaczę.

Ostatecznie wyjechałem w miasteczku Skórcz, skąd znałem już drogę w ciemno. Chwilę później byłem już w miejscowości Bobowo, skąd pochodzi moja rodzina, więc przejeżdżając nie mogłem nie wstąpić na cmentarz aby zapalić znicze na grobach najbliższej rodziny. Następnie przez Starogard Gdański, gdzie przyszedłem na świat, dojechałem do celu. Semlin, tak nazywa się miejscowość z której pochodzę i to właśnie tam zakończyłem swoją wyprawę. Mama była zaskoczona, szkoda tylko że wiedziała że przyjeżdżam, ale z drugiej strony gdybym nic nie powiedział to pewnie nigdy by mi nie wybaczyła:)

 

Moja podróż składała się z wielu różnych momentów. Tych miłych, takich jak przeprawa promem na rowerze z Anglii do Francji, mecze na Mistrzostwach Europy i świętowanie awansu Polski w Marsylii do białego rana, zwiedzanie Paryża czy Pragi, możliwość poznania wielu ciekawych ludzi i zobaczenia różnych zakątków Europy, których podróżując w jakikolwiek inny sposób niż rowerem, nie byłbym w stanie dostrzec. Ale zarówno tych gorszych jak na przykład wypadek na przedmieściach Paryża i pół nocy spędzonej w szpitalu, przemoknięty namiot i padający deszcz na dobry początek dnia, czy mijające Cię i zostawiające Ci dosłownie kilka centymetrów ciężarówki w Czechach. Patrząc natomiast z perspektywy czasu nie żałuję niczego i gdyby dziś zdrowie pozwalało to śmiało wybrałbym się w podobną podróż po raz kolejny, z tym że tym razem w jakimś innym kierunku. Świat jest zbyt ciekawy żeby wracać w te same miejsca. Jeżeli ktoś czuje się na siłach aby wybrać się na podobną wyprawę (może na początek nie tak daleką), ale z jakiegoś powodu wciąż się nie zdecydował, to gorąco zachęcam. Zawsze na drodze znajdzie się jakaś uprzejma osoba która pomoże wymienić oponę przy rowerze czy pozwoli rozbić namiot w ogródku. Co sądzicie o moim pomyśle? Serdecznie pozdrawiam i czekam na Wasze komentarze!

Previous Article Londyn – mój drugi dom
Next Article Czy warto wybrać się do Egiptu?

About Author

Adam

Related Posts

  • Czy warto wybrać się do Egiptu?

    Czy warto wybrać się do Egiptu?

    Luty 3, 2019
  • Londyn – mój drugi dom

    Londyn – mój drugi dom

    Luty 1, 2019

Leave a Reply

Anuluj pisanie odpowiedzi

Subscribe

Archiwa

  • Luty 2019

Popular Posts

Najnowsze wpisy

  • Czy warto wybrać się do Egiptu?
  • Niesamowita przygoda czyli z Anglii do Polski rowerem
  • Londyn – mój drugi dom
© 2017 Południk Zero Wszystkie prawa zastrzeżone